Niezmienna miłość, zmienne zasady postępowania

Kończy się era uniwersalnej normy, etyki normatywnej, do której można „przykroić” każdy przypadek. Należy dokonywać o wiele bardziej zindywidualizowanych ocen moralnych. 

 

Lektura samego dokumentu „Fiducia supplicans” (niestety, wciąż brak polskiego przekładu), jak i komentarzy do niego prowadzi przede wszystkim do jednego wniosku: błogosławieństwo błogosławieństwu nierówne.

 

Różnych błogosławieństw udziela się w odmiennych sytuacjach. Jest błogosławieństwo wznoszące i zstępujące; jest błogosławieństwo liturgiczne i pozaliturgiczne, czyli to duszpasterskie; jest błogosławieństwo skierowane do poszczególnych osób i jest do ogółu. Sztuka rozróżniania jest tutaj konieczna, by dobrze zrozumieć, jaka jest intencja dokumentu, a tym samym zrozumieć, czy, kiedy i jakiego błogosławieństwa można komuś udzielić.

 

Bez względu na kondycję

To oczywiste, że w jednych błogosławieństwach pytamy o moralną kondycję (o dyspozycję) osób, które są ich adresatami. Skierowane zostają bowiem do poszczególnych osób, stanowią integralną część sakramentów czy sakramentaliów, sprawowane są podczas obrzędów liturgicznych i przynoszą błogosławieństwo określane jako wznoszące. Tak jest przy małżeństwie, benedykcji opata czy ksieni, konsekracji zakonnej, błogosławieństwie przy obłóczynach czy podczas ustanowienia posług. Są one treściowo powiązane z okolicznościami, w których są udzielane.

 

Inne błogosławieństwa dotyczą ogółu, obejmują wszystkich obecnych i nie są czymkolwiek warunkowane, jak choćby to udzielane na zakończenie Mszy św., w trakcie pogrzebu czy też błogosławieństwo Najświętszym Sakramentem na zakończenie adoracji. Nikt tutaj nikogo nie pyta ani o wiarę, ani o moralność, a przecież jakieś uświęcenie (kierunek zstępujący) wtedy się dokonuje – bez względu na kondycję ludzi, którzy są odbiorcami tego błogosławieństwa.

 

„Niech was wszystkich błogosławi…” – mówi ksiądz na koniec niejednego obrzędu, a więc dotyczy to wszystkich, bez wyjątku i bez względu na ich sytuację sakramentalną. W ramach duszpasterstwa osób żyjących w związkach niesakramentalnych takiego błogosławieństwa udziela się ze świadomością sytuacji jego odbiorców. Gromadzą się tam przecież nie tylko „białe małżeństwa”, ale także takie, które nie wyrzekają się współżycia, a więc – zgodnie z nauka Kościoła – obiektywnie żyją w stanie grzechu.

 

„Pobłogosław mnie, ojcze, bo zgrzeszyłem”

Myślę, że najbardziej kontrowersyjne mogą być te błogosławieństwa duszpasterskie (kierunek zstępujący), które według dokumentu w żaden sposób nie są analogiczne do tych oficjalnych (wstępujących) oraz nie generują nowego statusu (jak przy sakramentach i sakramentaliach), a w konsekwencji w żaden sposób nie powinny ich naśladować w gestach, szatach czy obrzędach.

 

Tych udziela się bez względu na kondycję czy dyspozycję, jak na przykład podczas kolędy albo gdy ktoś (najczęściej anonimowy) podchodzi do księdza i prosi, by go pobłogosławić (na przykład na drogę). O takie błogosławieństwo może prosić każdy i – jak się wydaje – nie można go odmówić. Dokument mówi w tym przypadku o prostym błogosławieństwie [ang. simple blessing] i akcie pobożności [ang. act of devotion], różnym od liturgicznego.

 

 

Zwykliśmy mówić, że Kościół potępia grzech, a nie potępia człowieka. W przypadku błogosławieństwa tę formułę należałoby odwrócić: Kościół błogosławi człowieka, a nie jego grzech. W konkrecie nie jest to jednak takie oczywiste

 

Zawsze nas, księży, uczono, że gdy nie można komuś udzielić rozgrzeszenia, można i należy go pobłogosławić. Ciekawe jest także to, że niegdyś spowiedź zaczynało się od słów: „Pobłogosław mnie, ojcze, bo zgrzeszyłem”. Myślę, że chodzi więc o błogosławieństwo ku nawróceniu, ku wspomożeniu i ku wsparciu. Istotne pozostaje pytanie, czy jednak taka właśnie jest w odbiorze „komunikacyjna” treść takiego błogosławieństwa, czy nie będzie ono źródłem zgorszenia, ponieważ przez otoczenie, jak i przez samych jego odbiorców może zostać uznane za (urzędową?) akceptację przez Kościół kondycji tych, którzy o to błogosławieństwo proszą.

 

Gdy prosi o nie tylko jedna osoba – mężczyzna czy kobieta – nikt zapewne nie dopytuje się, jakiej ktoś jest orientacji seksualnej. Gdy przed kapłanem staje mężczyzna i kobieta, to – jeśli kapłan ich nie zna bądź nie dopyta – domniemywa się, że są mężem i żoną. Gdy stoją dwie osoby tej samej płci, natychmiast pojawia się przekonanie, że tworzą parę partnerską. Myślę, że dla wielu ten właśnie „komunikat” zawarty w błogosławieństwie może być nieczytelny albo może być interpretowany wbrew intencjom, jakie Kościół przypisuje temu znakowi według watykańskiego dokumentu.

 

Jak rozumiem, chodzi tu bowiem o błogosławieństwo osób, w tym pary osób, a nie ich związku czy stanu życia – inaczej niż to jest w przypadku zawarcia związku małżeńskiego, gdzie kapłan wyraźnie stwierdza: „małżeństwo przez was zawarte ja powagą Kościoła katolickiego potwierdzam i błogosławię”. W przypadku błogosławieństwa o znaczeniu duszpasterskim nie przywołuje się owej „powagi Kościoła katolickiego”, gdyż nie jest ono kościelnym aktem urzędowym czy oficjalnym i nie jest pobłogosławieniem stanu osób, które o nie proszą.

 

„Na grzech” czy „ku nawróceniu”?

Czy takie rozróżnienie jest jednak czytelne? Zwykliśmy mówić, że Kościół potępia grzech, a nie potępia człowieka. W przypadku błogosławieństwa tę formułę należałoby odwrócić: Kościół błogosławi człowieka, a nie jego grzech. W konkrecie nie jest to jednak takie oczywiste. Czy da się bowiem pobłogosławić wyłącznie osobę, a nie jej życie?

Jeden z duszpasterzy zapytał mnie, czy winien udzielić błogosławieństwa dwojgu młodym ludziom, którzy przychodzą do niego, prosząc o nie na wspólne życie w konkubinacie. Nie ulega wątpliwości, iż sytuacja trwałego związku cywilnego osób, które nie mogą zawrzeć sakramentalnego małżeństwa – choć obie strony są przekonane o nieważności ich pierwszych związków – i wychowują wspólnie potomstwo, jest zgoła inna od dwojga młodych ludzi „bez przeszkód”, którzy planują wspólne zamieszkanie. Czy i kiedy duszpasterz powinien odmówić takiego błogosławieństwa, gdyż byłoby jednak odebrane jako błogosławieństwo „na grzech”, a nie „ku nawróceniu”? Być może w tym się właśnie zawiera istota problemu: w obawie przed okazywaniem fałszywego miłosierdzia, które już nie wzywa do nawrócenia.

 

Jedno jest w tym pewne. Mam wrażenie, że kończy się era uniwersalnej normy, etyki normatywnej, do której można „przykroić” każdy jeden przypadek. Franciszek wydaje się być zdania, iż należy dokonywać o wiele bardziej zindywidualizowanej oceny poszczególnych czynów oraz że w każdej sytuacji moralnej Kościół winien poszukiwać możliwości zastosowania jakichś środków zbawczych. Ta myśl pojawia się już w „Amoris laetitia”.

 

Warto w tym miejscu przypomnieć, że pisał o tym – w odniesieniu do osób żyjących w związkach niesakramentalnych – Jan Paweł II w adhortacji „Familiaris consortio”: „Kościół bowiem ustanowiony dla doprowadzenia wszystkich ludzi, a zwłaszcza ochrzczonych, do zbawienia, nie może pozostawić swemu losowi tych, którzy – już połączeni sakramentalną więzią małżeńską – próbowali zawrzeć nowe małżeństwo. Będzie też niestrudzenie podejmował wysiłki, by oddać im do dyspozycji posiadane przez siebie środki zbawienia” (FC 84).

Jeśli z pewnych względów tym środkiem nie może być sakrament, to czy można wzbronić nawet tego zbawczego minimum, jakim jest błogosławieństwo? Owszem, zawsze można powiedzieć, że wszyscy ci, którzy żyją w sytuacjach nieregularnych, sami się pozbawili łaski sakramentalnej. Ale czy rzeczywiście Kościół może się ograniczyć do takiej konstatacji? W roku 1958 ks. Józef Ratzinger pisał, że skoro sakrament jest miejscem, „gdzie Kościół będzie się zamykał”, to wciąż pozostaje słowo. Dodajmy: słowo nawrócenia i słowo błogosławieństwa.

 

Sytuacjonizm czy odpowiedzialne rozeznawanie

 

Przez dokument Dykasterii Nauki Wiary przebija wezwanie do odwagi, a jednocześnie roztropności duszpasterskiej. Deklaracja mówi, że w niej są wystarczające wskazówki, aby duszpasterz podjął właściwą decyzję w poszczególnym przypadku. Jedno uogólnione rozwiązanie nie dotyczy wszystkich sytuacji, które na pierwszy rzut oka wydają się analogiczne. Można to nazwać etyką sytuacyjną, można jednak odpowiedzianym rozeznawaniem.

 

Ryszard Przybylski pisze we wprowadzeniu do swojej książki o ojcach pustyni, że oni nigdy „nie ulegali pokusie” etyki normatywnej, zgodnie z którą „człowiek ma już wszystko rozstrzygnięte. Musi tylko zastosować odpowiedni paragraf”. Ich optyka etyczna była zupełnie inna: „Zawsze rozpatrywali okoliczności jedynej i konkretnej sytuacji człowieka. Ich decyzje dotyczyły zawsze tylko jednego przypadku i nie miały charakteru uniwersalnego. Niezmienna była miłość. Niezmienne było współczucie. Niezmienne było miłosierdzie. Ale zasady postępowania były zmienne i zależały od sytuacji”[1].

 

 

(Źródło:  https://wiez.pl/2024/01/01/niezmienna-milosc-zmienne-zasady-postepowania/)