O tym, jak zostałem katolikiem
J.D. VANCE
Amerykański polityk, członek Partii Republikańskiej, senator Stanów Zjednoczonych z Ohio. Kandydat Partii Republikańskiej na wiceprezydenta USA w wyborach 2024 roku.
Nadszedł czas, by przestać szukać kozła ofiarnego i skupić się na tym, co mogę zrobić, by poprawić istniejący stan rzeczy.
Często zastanawiam się, co pomyślałaby Bunia – jak nazywałem swoją babcię – gdyby wiedziała, że jej wnuk został katolikiem. Nieustannie spieraliśmy się o religię. Była kobietą o głębokiej, ale całkowicie nieinstytucjonalnej wierze. Kochała Billy’ego Grahama i Donalda Isona, lokalnego kaznodzieję z południowo-wschodniego Kentucky, gdzie mieszkała. Ale nienawidziła „zorganizowanej religii”. Często zastanawiała się, w jaki sposób proste przesłanie o grzechu, odkupieniu i łasce ustąpiło miejsca ewangelistom, których mogliśmy oglądać na ekranie telewizora w Ohio na początku lat 90. „To sami oszuści i zboczeńcy – oświadczyła. – Robią to tylko dla pieniędzy”. Ale i tak ich oglądała. W Ohio nie było nic innego, co bardziej przypominałoby regularne nabożeństwa. Jeśli Bunia nie przebywała akurat w domu rodzinnym w Kentucky, rzadko chodziła do kościoła. A jeśli już, to zazwyczaj robiła to wyłącznie po to, by zaspokoić moje wczesnomłodzieńcze pragnienie kontaktu z chrześcijaństwem nie tylko poprzez oglądanie programu „The 700 Club”.
Jak wielu ubogich ludzi, Bunia rzadko chodziła na wybory. Uważała, że polityka wyborcza jest z zasady skorumpowana. Lubiła jedynie Franklina D. Roosevelta i Harry’ego S. Trumana. Nic dziwnego, że kobieta, której jedyni polityczni bohaterowie nie żyli od dziesięcioleci, nie znosiła polityki, a jeszcze mniej przejmowała się politycznym dryfem współczesnego protestantyzmu. Mój pierwszy prawdziwy kontakt z instytucjonalnym Kościołem nastąpił później, za pośrednictwem dużej kongregacji zielonoświątkowej mojego ojca znajdującej się w południowo-zachodnim Ohio. Ale już wcześniej słyszałem co nieco o religii katolickiej. Wiedziałem, że katolicy czcili Maryję. Wiedziałem, że odrzucają prawomocność Pisma Świętego. Wiedziałem też, że Antychryst – a przynajmniej jego duchowy doradca – będzie katolikiem. Choć w tamtym czasie powiedziałbym, „jest” katolikiem, ponieważ byłem przekonany, że Antychryst już chodził wśród nas.
Bunia nie przejmowała się zbytnio katolikami. Jej młodsza córka wyszła za jednego z nich i Bunia uważała go za dobrego człowieka. Była zdania, że katolicki sposób oddawania czci Bogu jest raczej formalny i osobliwy, a dla niej liczył się przede wszystkim Jezus. Jej zdaniem rozdział 18 Apokalipsy według św. Jana mógł odnosić się zarówno do katolików, jak i do kogokolwiek innego. A katolik, którego znała, troszczył się o relację z Jezusem i to jej odpowiadało.
Niezależnie od wszystkiego Bunia zajmowała w moim życiu bardzo ważne miejsce i ponad dekadę po jej śmierci wciąż jest osobą, której jestem najbardziej wdzięczny. Bez niej nie byłoby mnie tu, gdzie jestem. Faktem jest – choć niewygodnym – że Chrystus Kościoła Katolickiego zawsze wydawał mi się nieco inny od Jezusa, z którym dorastałem. Był trochę zbyt sztywny, zbyt formalny. Na piętrze w pobliżu mojej sypialni wisiał słynny portret Chrystusa pędzla Sallmana. Wyobrażałem Go sobie właśnie tak, jak został przedstawiony na tym obrazie: jako postać osobistą i życzliwą, ale trochę samotną. Chrystus katolicyzmu unosił się wysoko nad człowiekiem, wyobrażony jako dorosły mężczyzna lub dziecko, otoczony promieniami światła i ukoronowany niczym król. Kobieta taka jak Bunia nie mogła nie odczuwać dyskomfortu przy takim Chrystusie. Katolicki Jezus był majestatycznym bóstwem, a my nie interesowaliśmy się majestatycznymi bóstwami, ponieważ nie byliśmy majestatycznymi ludźmi.
To była największa przeszkoda, jaką napotkałem, gdy zacząłem rozważać przejście na katolicyzm. Potrafiłem poradzić sobie z większością typowych zastrzeżeń. Okazało się, że katolicy wcale nie czczą Maryi. Powoli zaczynałem też dostrzegać mądrość w uznawaniu przez nich zarówno biblijnego, jak i tradycyjnego autorytetu, zwłaszcza widząc, jak wielu moich przyjaciół głowi się nad znaczeniem tego czy innego fragmentu Pisma Świętego. Nabrałem wręcz poczucia, że katolicy zachowali historyczną ciągłość z Ojcami Kościoła – a nawet z samym Chrystusem – czego nie można było powiedzieć o religii, w której się wychowałem. Nie mogłem jednak pozbyć się wrażenia, że gdybym zmienił wyznanie, przestałbym być wnukiem mojej babci. Zatem przez wiele lat zajmowałem niewygodne stanowisko pomiędzy zaciekawieniem religią katolicką a nieufnością wobec niej.
Znalazłem się w tym punkcie w dość konwencjonalny sposób. Podobnie jak wielu moich rówieśników, wstąpiłem do piechoty morskiej zaraz po ukończeniu szkoły średniej. Zresztą jedyna osoba z mojej okolicy, która oprócz mnie ukończyła szkołę średnią w 2003 roku, także zaciągnęła się do Marines. W 2005 roku wyjechałem do Iraku jako młody idealista oddany szerzeniu demokracji i liberalizmu wśród zacofanych narodów świata. Wróciłem rok później, sceptycznie nastawiony do wojny i ideologii, która legła u jej podstaw. Bunia nie żyła, a ja, nie mając Kościoła ani niczego, co mogłoby mnie zakotwiczyć w wierze mojej młodości, przeszedłem od pobożności do samego tylko nazywania się wierzącym. Potem było jeszcze gorzej. Zanim opuściłem szeregi Marines w 2007 roku i rozpocząłem studia na Uniwersytecie Stanowym Ohio, czytałem Christophera Hitchensa i Sama Harrisa i nazywałem siebie ateistą.
Nie będę rozwodził się nad tym, jak do tego doszło, ponieważ jest to typowa i nudna historia. W dużej mierze miało to związek z poczuciem, że wiara nie ma sensu: przywódcy religijni, do których się zwracałem, twierdzili, że jeśli będę się modlił i wierzył wystarczająco mocno, Bóg nagrodzi mnie ziemskim bogactwem. Znałem jednak wielu ludzi, którzy wierzyli i modlili się naprawdę mocno, ale nie mieli z tego żadnych materialnych korzyści. Z tego etapu mojego życia płyną jednak dwa istotne spostrzeżenia. To, z czym się wiążą, zapowiadało bowiem intelektualne przebudzenie, które ostatecznie zaprowadziło mnie do Chrystusa. Pierwszym z tych spostrzeżeń jest to, że w przypadku biednego dzieciaka z trudnej rodziny, wspinającego się na kolejne szczeble drabiny społecznej, ateizm prowadzi do wyrwania z rodziny i kultury. Być ateistą to nie należeć już dospołeczności, która uczyniła nas tym, kim jesteśmy. Przez długi czas ukrywałem swój brak wiary przed rodziną, ale nie dlatego, że ktokolwiek z niej by się tym przejął. Jednak choć bardzo niewielu moich bliskich uczęszczało do kościoła, wszyscy raczej w coś wierzyli.
Jednym ze sposobów zrekompensowania braku wiary był dla mnie krótki flirt z libertarianizmem. Tracąc wiarę, utraciłem też swój kulturowy konserwatyzm. W świecie, który coraz bardziej współgrał z Partią Republikańską, moja ideologiczna reakcja przybrała formę nadmiernej kompensacji: porzuciwszy kulturowy konserwatyzm, stałem się jeszcze bardziej konserwatywny ekonomicznie. Ironia polega oczywiście na tym, że to właśnie program gospodarczy partii republikańskiej najmniej interesował moją rodzinę – nikogo z niej nie obchodziło, jak bardzo administracja Busha obniżyła stawki podatkowe dla miliarderów. Niemniej jednak Partia Republikańska stała się dla mnie swego rodzaju totemem, do którego przywiązywałem się coraz mocniej, ponieważ dzięki niemu zachowałem płaszczyznę porozumienia z rodziną. Tymczasem najbardziej godnym szacunku sposobem na zbudowanie takiej płaszczyzny z nowymi przyjaciółmi z college’u było niezłomne zaangażowanie w neoliberalną ortodoksję ekonomiczną. Ulgi podatkowe i cięcia w ubezpieczeniach społecznych były akceptowalnym obliczem konserwatyzmu wśród amerykańskiej elity.
Drugim spostrzeżeniem jest to, że moje porzucenie religii miało charakter bardziej kulturowy niż intelektualny. Trudno było mi pogodzić religię z nauką. Nigdy nie byłem klasycznym darwinistą, między innymi z powodów, które David Gelernter przedstawił w swojej doskonałej nowej książce. Ale teoria ewolucji w jakiejś formie wydawała mi się wiarygodna i chociaż pochłonąłem Tornado na złomowisku Perloffa oraz każdą inną pracę na temat kreacjonizmu młodej Ziemi, w końcu doszedłem do punktu, w którym nie mogłem pogodzić mojego rozumienia biologii z tym, w co kazał mi wierzyć mój Kościół. Nigdy nie byłem tak oddany kreacjonizmowi, bym czuł się zmuszony wybierać między biologią a Księgą Rodzaju. Ale napięcie między naukowym a biblijnym opisem ludzkiego pochodzenia sprawiło, że odrzucenie wiary przyszło mi łatwiej.
Głównie jednak odrzuciłem ją z bardzo prostego powodu: szaleństwa tłumów. Duża część mojego nowego ateizmu sprowadzała się do pragnienia akceptacji przez amerykańskie elity. Spędziłem tak dużo czasu w otoczeniu innego typu ludzi, kierujących się innym zestawem priorytetów, że mimowolnie przejąłem niektóre z ich poglądów. Zainteresowałem się sekularyzmem, gdy rozstawałem się z piechotą morską i miałem podjąć naukę w college’u. Wiedziałem, jaki stosunek do religii mają ludzie wykształceni: w najlepszym razie uważali ją za prowincjonalną i głupią, w najgorszym zaś traktowali ją jak zło. Powtarzając za Hitchensem, zacząłem myśleć, a potem mówić rzeczy w stylu: „Chrześcijański kosmos bardziej przypomina Koreę Północną niż Amerykę. Nie mam wątpliwości, w którym z tych miejsc wolałbym żyć”. Dostrajałem się do nowej kasty uczynkami i emocjami. Wstyd się do tego przyznać, ale to prawda, a ta niestety często źle świadczy o jej adresacie.
Jeśli jednak mogę powiedzieć coś na swoją obronę, nie było to do końca świadome. Nie myślałem sobie: „Nie będę chrześcijaninem, bo chrześcijanie to prostacy, a ja chcę się mocno zakorzenić w merytokratycznej klasie wyższej”. Socjalizacja działa w bardziej subtelny, a jednocześnie potężniejszy sposób. Mój dwuletni syn w ciągu sześciu miesięcy, w których nastąpił gwałtowny wzrost jego inteligencji społecznej, przeszedł od wyrywania futra naszemu owczarkowi niemieckiemu do radosnego przytulania go i całowania. Częściowo wynika to z radości dzielenia się uczuciami z najlepszym przyjacielem człowieka. Ale po części jest to spowodowane tym, że moja żona i ja grymasimy i narzekamy, gdy syn torturuje psa, za to gruchamy i śmiejemy się, gdy obdarza go czułością. Syn reaguje na nas tak, jak ja reagowałem na wykształconą kastę, do której powoli się zbliżałem. W college’u bardzo niewielu moich przyjaciół, a jeszcze mniej moich nauczycieli wyznawało jakąkolwiek religię. Więc choć sekularyzm nie był warunkiem dołączenia do elit, to z pewnością to ułatwiał.
Oczywiście, gdyby ktoś powiedział mi to, gdy miałem dwadzieścia cztery lata, zaprotestowałbym z całą stanowczością. Cytowałbym nie tylko Hitchensa, ale także Russella i Ayera. Wyjaśniłbym, dlaczego C.S. Lewis był kretynem, którego argumenty mogły trafiać tylko do pseudointelektualistów. Oglądałem Raviego Zachariasa wyłącznie po to, by dostrzec wady jego argumentacji, na wypadek gdyby oczytany chrześcijanin użył jej przeciwko mnie. Szczyciłem się umiejętnością przytłaczania oponentów logiką. W sercu mojego światopoglądu zagnieździła się emocjonalna i intelektualna arogancja. Pocieszałem się jednak myślą Ayn Rand, filozof, której ateizm-libertarianizm mówił wszystko, co chciałem usłyszeć. Wielcy, mądrzy ludzie byli aroganccy tylko wtedy, gdy się mylili – a to przecież nie dotyczyło mnie.
Jednak zarówno w moim umyśle, jak i sercu kiełkowały ziarnka wątpliwości. Pierwsze zostało zasiane podczas średnio zaawansowanego kursu filozofii na Uniwersytecie Ohio State. Omawialiśmy słynną pisemną debatę między Antonym Flewem, R.M. Hare’em i Basilem Mitchellem. Flew, ateista (który później odrzucił ten światopogląd), argumentował, że wypowiedzi teologiczne w stylu „Bóg kocha człowieka” są zasadniczo niefalsyfikowalne, a zatem pozbawione znaczenia. Ponieważ wierzący nie pozwolą, by fakty podważały ich wiarę, ich poglądy nie są tak naprawdę twierdzeniami na temat świata. Współgrało to z moimi obserwacjami dotyczącymi wypowiedzi wierzących w obliczu trudności. W zetknięciu z niewypowiedzianą tragedią mówili, że „niezbadane są wyroki Boskie”, a samotność i desperację kwitowali lakonicznym „Bóg wciąż cię kocha”. Jeśli ktoś w tak oczywisty sposób bagatelizuje prawdziwe ludzkie problemy, to jego wiara musi być pozbawiona głębi. Podczas zajęć najwięcej czasu poświęciliśmy pierwszej szarży Flewa i odpowiedzi Hare’a, który zasadniczo zgodził się z przedmówcą, ale wskazał, że uczucia religijne są jednak znaczące i potencjalnie prawdziwe.
Odpowiedź Basila Mitchella spotkała się z mniejszym zainteresowaniem, ale to właśnie jego słowa pozostają jednymi z najmocniejszych, jakie kiedykolwiek przeczytałem. Od tamtej pory ciągle o nich myślę. Mitchell zaczyna od przypowieści o żołnierzu, który na okupowanym terytorium spotyka Nieznajomego. Żołnierz jest tak zafascynowany Nieznajomym, że uznaje, iż jest on przywódcą ruchu oporu.
Czasami Nieznajomy pomaga członkom ruchu oporu, więc partyzant mówi swoim przyjaciołom, że człowiek ten jest po ich stronie. Czasami Nieznajomy ubrany w mundur policji wydaje patriotów okupantowi. Wówczas przyjaciele partyzanta szemrają przeciwko Nieznajomemu, ale partyzant nie zmienia zdania. Wierzy, że to tylko pozory i że Nieznajomy wcale go nie oszukał. Czasami prosi Nieznajomego o pomoc i otrzymuje ją, za co czuje wdzięczność. Czasami jednak pozostaje bez pomocy. Wtedy mówi: „Nieznajomy wie najlepiej”. Czasami jego przyjaciele pytają z irytacją: „Co musiałby zrobić, żebyś przyznał, że się myliłeś i że ten człowiek wcale nam nie sprzyja?”. Ale partyzant odmawia odpowiedzi. Nie zgadza się też na wystawienie Nieznajomego na próbę. Od czasu do czasu jego przyjaciele narzekają: „Jeśli to właśnie masz na myśli, mówiąc, że Nieznajomy jest po naszej stronie, to im szybciej przejdzie na stronę przeciwnika, tym lepiej dla nas”. Partyzant jednak uparcie nie pozwala, by cokolwiek zachwiało jego przekonaniem. Dzieje się tak, ponieważ zobowiązał się zaufać Nieznajomemu. Ale oczywiście zdaje sobie sprawę, że takie niejednoznaczne zachowanie jest sprzeczne z tym, co o nim sądzi. To właśnie jest próba wiary partyzanta.
W tamtym czasie starałem się za wszelką cenę odrzucić odpowiedź Mitchella. Flew doskonale opisał wiarę, z którą się rozstałem. Ale Mitchell przedstawił ją w całkowicie nowy dla mnie sposób. W jego ujęciu wątpliwości są nie do przyjęcia. Byłem przekonany, że właściwą reakcją na próbę wiary jest udawanie, że nigdy się nie wydarzyła. Mitchell przyznawał jednak, że zepsucie świata i indywidualne ludzkie udręki rzeczywiście przemawiają przeciwko istnieniu Boga. Ale nie definitywnie. Ostatecznie doszedłem do wniosku, że Mitchell wygrał filozoficzną debatę wiele lat przed tym, gdy zdałem sobie sprawę, jak bardzo jego pokora w obliczu wątpliwości wpłynęła na moją własną wiarę.
Pnąc się w górę w hierarchii edukacyjnej – przeniosłem się z Uniwersytetu Ohio State do Szkoły Prawniczej Yale – zacząłem się martwić, że moja asymilacja z elitarną kulturą pociąga za sobą zbyt wysokie koszty. Siostra powiedziała mi kiedyś, że myśli o mnie zawsze, kiedy słyszy piosenkę Simple Man zespołu Lynyrd Skynyrd. Zakochałem się, ale emocjonalne demony z dzieciństwa utrudniały mi bycie takim partnerem, jakim zawsze chciałem być. Moja randowska arogancja co do własnych umiejętności rozpłynęła się, gdy zdałem sobie sprawę, że obsesja na punkcie osiągnięć nie da mi tego, co przez większość życia miało dla mnie największe znaczenie – szczęśliwej, dobrze prosperującej rodziny.
Zanurzyłem się w logice merytokracji i uznałem ją za głęboko niesatysfakcjonującą. Zacząłem się zastanawiać, czy te wszystkie ziemskie wyznaczniki sukcesu rzeczywiście czyniły mnie lepszym człowiekiem. Zamieniłem cnotę na osiągnięcia, ale doszedłem do wniosku, że to drugie mi nie wystarcza. Poza tym kobieta, z którą chciałem się ożenić, nie dbała o to, czy zdobędę stanowisko urzędnicze w Sądzie Najwyższym. Pragnęła jedynie, bym był dobrym człowiekiem.
Oczywiście jak każdy mogłem nieco wyolbrzymiać własne niedoskonałości. Nigdy nie zdradziłem mojej przyszłej małżonki. Nigdy nie byłem wobec niej agresywny. Ale głos w mojej głowie domagał się ode mnie czegoś więcej: abym przedkładał jej interesy nad swoje własne i panował nad emocjami dla dobra nas obojga. Zacząłem rozumieć, że ten głos, skądkolwiek pochodził, nie był tym samym, który zmuszał mnie do ustawicznego wspinania się po drabinie merytokracji. Pochodził z bardziej starożytnego i ugruntowanego źródła – nie żądał ode mnie kulturowego odcięcia się od środowiska pochodzenia, ale zastanowienia się nad nim.
Rozmyślając o tych bliźniaczych pragnieniach sukcesu i budowania charakteru oraz analizując ich sprzeczności (i podobieństwa), natknąłem się na medytację św. Augustyna o Księdze Rodzaju. Byłem fanem Augustyna od czasu, gdy na zajęciach z teorii polityki w college’u omawialiśmy Państwo Boże. Jego przemyślenia na temat Księgi Rodzaju szczególnie do mnie przemówiły i uważam, że warto je tu przytoczyć.
Jeśli czytamy jakieś słowa Pisma Świętego odnośnie zagadnień niejasnych i bardzo dalekich od naszego wzroku, o czym można by wygłaszać różne zdanie i poglądy z zachowaniem wiary, którą w życiu się kierujemy, nie powinniśmy pochopnie skłaniać się ku żadnej z owych możliwości, abyśmy nie zbłądzili, gdyby po pilniejszym rozważeniu jasność prawdy właściwie ją obaliła; oraz żeby nie okazało się, że dociekamy nie dlatego, że chodzi o zdanie Pisma Świętego, ale że to nasz własny pogląd, który chcielibyśmy uznać jako sąd Pisma, podczas gdy powinno być odwrotnie.
Opieramy się bowiem na tym, co napisano: „Wtedy Bóg rzekł: »Niechaj się stanie światłość!« I stała się światłość” (Rdz 1,3). Jedni sądzą, że stworzone zostało światło cielesne, inni, że duchowe. To, że w stworzeniach duchowych jest światłość duchowa, o tym nasza wiara nie wątpi; natomiast twierdzenie, że istnieje niebieskie światło fizyczne, może nadniebne albo przed niebem, po którym mogłaby nastąpić noc, tak długo nie sprzeciwia się wierze, aż niezostanie obalone przez całkowicie pewną prawdę. Gdyby tak się stało, nie byłoby to zdanie Pisma, lecz wymysł ludzkiej ignorancji. (…)
Często bowiem zdarza się, że ktoś, nawet nie chrześcijanin, zna się dobrze na ziemi, niebie oraz innych elementach świata, na ruchach i obrotach, a nawet na wielkościach i odległościach gwiazd, na zaćmieniach Słońca i Księżyca, na porach roku i zmianach, na naturze zwierząt, krzewów i kamieni tak, że dokładnie to rozumie, a nawet doświadcza. Ale jest brzydko, szkodliwie i należy tego szczególnie unikać, by ośmielił się wyśmiewać chrześcijan rozprawiających o tych rzeczach zgodnie z nauką chrześcijańską, kiedy, jak to się mówi, jest rzeczą oczywistą, że trudno utrzymać się od śmiechu, bo takie bzdury plotą. I nie tyle jest przykro, że wyśmiewa się człowieka błądzącego, ale że nasi autorzy, przez tych, którzy są zewnątrz, za takich bywają uznani z wielką szkodą dla tych, o których zbawienie się staramy, i jako niedouczeni zostają odtrąceni. Skoro tylko kogoś z chrześcijan złapią na pomyłce w sprawach, na których dobrze się znają, a swoje złudne zdanie poprą jakimś cytatem z naszych ksiąg, to dlaczego wierzą tym księgom w kwestii zmartwychwstania umarłych, życia wiecznego i królestwa niebieskiego, kiedy uważają, że w kwestiach i zagadnieniach, które już potrafili rozstrzygnąć i niewątpliwymi dowodami poprzeć, owe księgi błędnie zostały zredagowane?
Nie mogłem przestać myśleć o tym, jak kiedyś zareagowałbym na te słowa: gdyby ktoś przedstawił mi je, gdy miałem lat siedemnaście, nazwałbym go heretykiem. Było to dostosowanie wiary do nauki, które Bill Maher słusznie wyśmiewał za pobłażanie współczesnym umiarkowanym chrześcijanom. A jednak oto głos świętego sprzed szesnastu stuleci mówi nam, że moje własne podejście do Księgi Rodzaju jest arogancją, i to taką, która może odwrócić człowieka od wiary.
Okazało się, że było to nad wyraz dosadne stwierdzenie i pierwsze pęknięcie w mojej zbroi. Zacząłem rozpowszechniać ten cytat wśród znajomych, zarówno wierzących, jak i niewierzących. Nieustannie o nim myślałem.
Mniej więcej w tamtym czasie uczestniczyłem w wykładzie Petera Thiela na naszej uczelni prawniczej. Był rok 2011 i Thiel nie cieszył się jeszcze ogólnym rozgłosem, choć był już znanym w branży inwestorem venture capital. Później napisał notkę wydawniczą do mojej książki i stał się moim dobrym przyjacielem, ale wówczas nie miałem pojęcia, czego się po nim spodziewać. Zaczął od przedstawienia tematu w kategoriach osobistych, ostrzegając nas, że będziemy coraz mocniej uwikłani w wyścig szczurów. Że czeka nas rywalizacja o staże w sądach apelacyjnych, a następnie w Sądzie Najwyższym. Że będziemy konkurować ze sobą o pracę w elitarnych kancelariach prawnych, a następnie o status wspólnika w tych kancelariach. Mówił, że z każdym kolejnym etapem wymagać się będzie od nas więcej godzin pracy, której prestiż nie zrekompensuje jej bezsensowności. A za to wszystko zapłacimy zerwaniem więzi z rówieśnikami. Mówił również, że jego własny świat Doliny Krzemowej poświęca zbyt mało czasu na przełomy technologiczne, które poprawiają jakość życia – na przykład w biologii, energii i transporcie – a zbyt wiele na takie rozwiązania, jak nowoczesne oprogramowanie i telefony komórkowe. Każdy może dziś tweetować do każdego lub publikować zdjęcia na Facebooku, ale podróż do Europy trwa dłużej, nie ma lekarstwa na pogorszenie funkcji poznawczych czy demencję, a zużycie energii coraz bardziej zanieczyszcza planetę. Uważał, że te dwa trendy – uwięzienie elitarnych profesjonalistów w hiperkonkurencyjnych miejscach pracy i technologiczna stagnacja społeczeństwa – są ze sobą powiązane. Gdyby innowacje technologiczne zwiększały prawdziwy dobrobyt, elity nie rywalizowałyby ze sobą o coraz mniejszą liczbę prestiżowych osiągnięć.
Wykład Petera pozostaje najważniejszym momentem mojego pobytu w Yale. Nazwał to, co od jakiegoś czasu czułem, ale nie potrafiłem uchwycić: miałem obsesję na punkcie osiągnięć samych w sobie. Nie były one dla mnie celem czegoś znaczącego, a jedynie umożliwiały zwycięstwo w społecznej konkurencji. Moje obawy, że przedkładam dążenie nad budowanie charakteru, nabrały większego znaczenia. Przede wszystkim zacząłem się zastanawiać, do czego w ogóle dążę. Nie wiedziałem nawet, dlaczego zależało mi na tej czy innej rzeczy. Uważałem się za wykształconego, oświeconego i wyjątkowo obeznanego ze światem – przynajmniej w porównaniu z większością ludzi z mojego rodzinnego miasta. Koniecznie chciałem jednak uzyskać zawodową walidację poprzez staż u sędziego federalnego, a następnie zdobycie stanowiska wspólnika w prestiżowej firmie. Nie rozumiałem jednak tej obsesji. Choć miałem niewielką styczność z praktyką prawniczą, już jej nienawidziłem. Zdałem sobie sprawę, że brałem udział w desperackim wyścigu o nagrodę w postaci pracy, której nienawidziłem.
Dlatego natychmiast zacząłem planować karierę poza prawem i dlatego po ukończeniu studiów spędziłem mniej niż dwa lata jako praktykujący adwokat. Ale Peter dał mi jeszcze jedną rzecz: nie tylko był jednym z najmądrzejszych ludzi, jakich kiedykolwiek spotkałem, ale był przy tym chrześcijaninem. Przeczył stereotypowi społecznemu, który sobie wypracowałem, jakoby chrześcijanie byli głupi, a ateiści mądrzy. Zacząłem się zastanawiać, skąd wzięła się religijność Thiela. Doprowadziło mnie to do René Girarda, francuskiego filozofa, którego prace Peter studiował w Stanford. Myśl Girarda jest na tyle bogata, że jakikolwiek wysiłek, by ją podsumować, nie odda mu sprawiedliwości. Jego teoria rywalizacji mimetycznej – zakładająca, że człowiek ma tendencję do konkurowania o rzeczy, których pragną inni ludzie – odnosiła się bezpośrednio do części presji, której doświadczyłem w Yale. Ale tym, co skłoniło mnie do ponownego przemyślenia mojej wiary, była teoria kozła ofiarnego oraz perspektywa, w jakiej ukazuje ona na chrześcijaństwo.
Jednym z głównych spostrzeżeń Girarda jest to, że ludzkie cywilizacje często, a może nawet zawsze opierają się na „micie kozła ofiarnego” – akcie przemocy popełnionym wobec kogoś, kto skrzywdził ogół społeczności – opisywanym jako swego rodzaju opowieść o początkach tej społeczności.
Girard zauważa, że Romulus i Remus byli boskimi dziećmi – podobnie jak Chrystus – oraz że zostali umieszczeni w koszu na rzece, by uniknąć śmierci z rozkazu zazdrosnego króla – podobnie jak Mojżesz. Kiedyś wzdrygałem się na takie porównania, martwiąc się, że jakikolwiek pozorny brak oryginalności ze strony Pisma Świętego oznacza, że jego treść nie może być prawdziwa. Jest to zresztą powszechne narzędzie retoryczne nowych ateistów: wskazują oni jakąś historię stworzenia, na przykład narrację o potopie w eposie o Gilgameszu, jako dowód na to, że święci autorzy splagiatowali opowieści wcześniejszych cywilizacji. Jeśli biblijna historia została zaczerpnięta z innego źródła, to może wcale nie być Słowem Bożym.
Ale Girard odrzuca taki tok rozumowania i pochyla się nad podobieństwami między wydarzeniami opisanymi w Piśmie Świętym i w podaniach wywodzących się z innych kultur. Zdaniem Girarda wersja chrześcijańska zasadniczo różni się od pozostałych, mówi bowiem o czymś „ukrytym od stworzenia świata”. W chrześcijańskiej opowieści kozioł ofiarny nie skrzywdził społeczeństwa – społeczeństwo skrzywdziło jego. Ofiara szaleństwa tłumów jest, tak jak Chrystus, nieskończenie potężna, gdyż potrafi zapobiec własnemu morderstwu, i całkowicie niewinna – tak jak On, nie zasługuje na wściekłość i przemoc tłumu. W Chrystusie widzimy nasze wysiłki zmierzające do przerzucenia winy i własnych niedoskonałości na ofiarę – są one naszą moralną porażką, brutalnie rzutowaną na kogoś innego. Chrystus jest kozłem ofiarnym, który zamiast obwiniać wybrane przez społeczeństwo ofiary, ujawnia nasze niedoskonałości i zmusza nas do spojrzenia na własne wady.
Ludzie dochodzą do prawdy na różne sposoby i jestem pewien, że niektórzy uznają moje świadectwo za niesatysfakcjonujące. Ale myśl Girarda, z którą zetknąłem się w 2013 roku, doskonale przedstawiała psychologię mojego pokolenia, zwłaszcza jego najbardziej uprzywilejowanych członków. Pogrążeni w bagnie mediów społecznościowych wybraliśmy kozła ofiarnego i zaatakowaliśmy go cyfrowo. Byliśmy wojownikami klawiatury wyładowującymi się na ludziach za pośrednictwem Facebooka i Twittera, ale nie widzieliśmy własnych problemów. Walczyliśmy o pracę, której tak naprawdę nie chcieliśmy, udając przy tym, że wcale tego nie robimy. Ostatecznym rezultatem, przynajmniej dla mnie, było to, że zapomniałem o języku cnót. Czułem większy wstyd z powodu oblania egzaminu prawniczego niż utraty panowania nad sobą w rozmowie z dziewczyną. To wszystko musiało się zmienić. Nadszedł czas, by przestać szukać kozła ofiarnego i skupić się na tym, co mogę zrobić, by poprawić istniejący stan rzeczy.
Te bardzo osobiste refleksje na temat wiary, konformizmu i cnoty zbiegły się w czasie z moim projektem pisarskim, który ostatecznie stał się sukcesem: Elegią dla bidoków, książką, którą opublikowałem w 2016 roku. Gdy przypominam sobie wcześniejsze szkice książki, zdaję sobie sprawę, jak bardzo zmieniłem się od 2013 do 2015 roku. Zacząłem książkę wściekły, pełen urazy do mojej matki i pewny swoich umiejętności, a skończyłem ją pokorniejszy i bez pomysłu na to, jak „rozwiązać” nasze problemy społeczne. Odpowiedź, do której doszedłem, jest tak samo niesatysfakcjonująca dziś, jak i wtedy: nie da się „rozwiązać” tych problemów. W najlepszym razie możemy je ograniczyć lub złagodzić ich skutki.
Przygotowując się do pisania tej publikacji, zauważyłem, że wiele z omawianych w niej problemów społecznych wynikało z zachowań, które socjologowie określali inaczej niż eksperci polityczni. Dyskusja po prawej stronie często dotyczyła „kultury” i „osobistej odpowiedzialności”, a zatem sposobów, w jakie jednostki lub społeczności hamowały własny postęp. I choć wydawało mi się oczywiste, że w niektórych z miejsc, w których dorastałem, było coś dysfunkcyjnego, dyskurs prawej strony wydawał się nieco bezduszny. Nie uwzględniał faktu, że destrukcyjne zachowania prawie zawsze były tragediami o strasznych konsekwencjach. Czym innym jest wytknięcie komuś, że nie postępuje w określony sposób, a czym innym odczuwanie ciężaru nieszczęścia wynikającego z tych działań.
Lewicowi intelektualiści skupiali się bardziej na strukturalnych i zewnętrznych problemach rodzin takich jak moja – trudnościach w znalezieniu pracy i braku funduszy na pewne rodzaje zasobów. Rzeczywiście, często brakowało nam niezbędnych środków, miałem jednak poczucie, że nasze najbardziej destrukcyjne zachowania utrzymywały się, a nawet kwitły w czasach materialnego komfortu. Lewica ekonomiczna była zwykle bardziej współczująca, ale był to rodzaj współczucia pozbawiony jakichkolwiek oczekiwań i cuchnący rezygnacją. Współczucie, które zakłada, że człowiek nie ma wyjścia z niekorzystnej sytuacji, jest jak współczucie dla zwierzęcia w zoo i nie przynosi żadnego pożytku.
Kiedy zastanawiałem się nad tymi przeciwstawnymi poglądami oraz ich wartością i wadami, poczułem desperacką potrzebę znalezienia światopoglądu, który rozumiałby złe zachowania jako zjawiska zarówno społeczne, jak i indywidualne, strukturalne i moralne; który uznawałby, że jesteśmy produktami naszego środowiska; że mamy obowiązek zmieniać to środowisko, ale że nadal jesteśmy istotami moralnymi z indywidualnymi powinnościami; który mógłby mówić o rosnących wskaźnikach rozwodów i uzależnień nie w kategoriach uświęconych wniosków na temat ich negatywnych społecznych efektów zewnętrznych, ale z moralnym oburzeniem. W końcu zdałem sobie sprawę, że miałem już kiedyś styczność z takim światopoglądem – było nim chrześcijaństwo mojej babci. Zachowania niszczące życie i społeczności nazywała „grzechem”. Przypomniałem sobie jeden z moich najmniej ulubionych fragmentów Pisma Świętego z Księgi Liczb, lecz tym razem spojrzałem na niego w nowym świetle: „Pan cierpliwy, bogaty w życzliwość, przebacza niegodziwość i grzech, lecz nie pozostawia go bez ukarania, tylko karze grzechy ojców na synach do trzeciego, a nawet czwartego pokolenia” (Lb 14,18).
Dziesięć lat temu uznałem, że fragment ten dowodzi mściwości i irracjonalności Boga. Któż jednak mógłby spojrzeć na statystyki dotyczące tego, czego dokonała nasza kultura i polityka na początku XXI wieku – nędzy, rosnących wskaźników samobójstw, „śmierci z rozpaczy” w najbogatszym kraju na ziemi – i wątpić, że grzechy rodziców miały wpływ na ich dzieci?
Tu znów odbiły się echem słowa św. Augustyna sprzed półtora tysiąclecia, wyrażające prawdę, którą czułem od dawna, ale której nie wypowiadałem. Był to fragment z Państwa Bożego, wktórym Augustyn podsumowuje rozpustę rzymskiej klasy rządzącej:
Owszem na tym nam zależy, żeby u wszystkich wzrastała zamożność wystarczająca i na życie rozrzutne, i na to, iżby każdy możniejszy mógł biedniejszymi zawładnąć. Niech biedacy, aby byli syci, słuchają bogatych i niech pod ich opieką spokojnie siedzą. A bogaci niech wyzyskują biedotę, używając jej do otoczenia swego i do posługiwania w swym przepychu. Niech ludy głoszą chwałę nie tych, co im zbawienne rady dają, lecz tych, co im rozkosze sypią. Nie wymagać rzeczy przykrych, nie zabraniać niewstydu! Królom nie o to chodzić powinno, jak rządzić dobrymi, lecz jak poddanymi rządzić. Niech krainy służą królom, nie jako kierownikom obyczajów, lecz jako władcom mienia swych poddanych i hojnym rozdawcom przyjemności. I nie potrzebują poddani mieć wobec nich szczerego szacunku, lecz strach niski i służalczy. Prawa niech patrzą, iżby nikt szkody nie czynił w cudzej winnicy, a nie we własnej duszy. Do sądu tego tylko pociągać, co by zagrażał lub szkodził cudzemu mieniu, domowi, zdrowiu, albo coś złego komu czynił wbrew jego woli. A poza tym, z własnością swoją, z rodziną swoją lub z tymi, co się na to godzą, niech sobie każdy czyni, co mu się podoba. Nierządnic publicznych niech będzie dostatek dla wszystkich, co ich używać pragną, a głównie dla tych, którzy nie mogą mieć swoich prywatnych. Domy mają być pobudowane obszerne i ozdobne, uczty wystawne dla każdego dostępne niech będą, na których by wszyscy, co zechcą, bawić się mogli we dnie i w nocy, pić, zwracać, nurzać się w użyciu. Niech grzmią tańce wszędzie, teatry niech rozbrzmiewają wrzawą śpiewów niewstydnych i wszelkiego rodzaju okrutnym lub wszetecznym weselem. A komu ono nie przypada do smaku, za wroga ludzkości niech będzie uważany. Kto by je chciał zmienić czy usunąć, niech takiego lud wolny odtrąci od uszu swoich, niech go wygna precz, niech życia pozbawi. Niech ci za bogów prawdziwych uchodzą, co taką szczęśliwość zgotowali ludom i dla ludów zachowują.
Jest to najtrafniejsza krytyka współczesności, jaką kiedykolwiek czytałem. Opisuje społeczeństwo całkowicie oddane konsumpcji i przyjemności, odrzucające obowiązek i cnotę. Niedługo po tym, jak po raz pierwszy przeczytałem te słowa, mój przyjaciel Oren Cass wydał książkę, w której twierdził, że amerykańscy decydenci polityczni zbytnio skupili się na promowaniu konsumpcji, a za mało na propagowaniu produktywności lub innej miary dobrobytu. Fala krytyki, która spadła na Orena za to, że ośmielił się forsować pogląd mogący zmniejszyć konsumpcjonizm, niemal udowodniła słuszność jego tezy. „Owszem” – stwierdziłem – „preferowana przez Orena polityka może obniżyć konsumpcję per capita. Ale właśnie o to chodzi: nasze społeczeństwo to coś więcej niż suma statystyk ekonomicznych. Jeśli ludzie umierają wcześniej mimo historycznego poziomu konsumpcji, to być może nastawienie na konsumpcję jest błędem”.
Właśnie ta refleksja ostatecznie doprowadziła mnie nie tylko do chrześcijaństwa, ale i do katolicyzmu. Bunia wprawdzie nie znała liturgii, rzymskich i włoskich wpływów kulturowych ani zagranicznego papieża, powoli jednak zacząłem dostrzegać, że katolicyzm był najbliższy jej wersji chrześcijaństwa. Cechowała ją obsesja na punkcie cnoty przy jednoczesnej świadomości, że kształtuje się ona w kontekście szerszej społeczności; współczucie dla cichych i biednych tego świata bez traktowania ich li tylko jako ofiar; potrzeba ochrony dzieci i rodzin oraz wszystkiego, co niezbędne dla ich dobrobytu. A przede wszystkim była to wiara skupiona na Chrystusie, który wymaga od nas doskonałości, nawet jeśli kocha nas bezwarunkowo i łatwo nam przebacza.
Kiedy to zrozumiałem, odbyłem kilka nieformalnych rozmów z braćmi dominikanami, a następnie powziąłem z jednym z nich poważniejsze studia. Prawie żałuję, że przebiegało to tak stopniowo, że nie nastąpił moment nagłego objawienia, który uświadomił mi, że muszę zostać katolikiem. Było za to kilka dziwnych zbiegów okoliczności, które przyspieszyły moją decyzję. Jeden z nich miał miejsce podczas konferencji, w której uczestniczyłem wraz z konserwatywnymi intelektualistami. Późno w nocy, w hotelowym barze, zapytałem konserwatywnego katolickiego pisarza o jego krytykę papieża. (Coraz bardziej skłaniam się ku poglądowi, że zbyt wielu amerykańskich katolików nie wykazuje należytego szacunku dla papiestwa, traktując papieża jako postać polityczną, którą można krytykować lub chwalić w zależności od własnych kaprysów). Chociaż przyznał, że niektórzy katolicy posunęli się za daleko, bronił swojego bardziej wyważonego podejścia. Nagle zza baru spadł kieliszek wina, stojący dotychczas w bezpiecznym miejscu, i rozbił się na podłodze przed nami. Przez chwilę wpatrywaliśmy się w siebie w milczeniu, nieco zaskoczeni, po czym gwałtownie zakończyliśmy rozmowę, usprawiedliwiając się koniecznością udania się na spoczynek.
Druga sytuacja wydarzyła się w Waszyngtonie podczas wyjątkowo wyczerpującego tygodnia podróży. Nie widziałem się z rodziną od kilku dni i nie miałem nawet czasu zadzwonić do mojego synka. W takich chwilach zdarza mi się słuchać pięknego psalmu wykonanego przez prawosławny chór podczas wizyty papieża Franciszka w Gruzji w 2016 roku. Słuchałem go w pociągu z Nowego Jorku do Waszyngtonu, gdzie miałem się spotkać z dominikańskim zakonnikiem. Po rozmowie przy kawie zaprosił mnie do swojej wspólnoty. Tam usłyszałem braci śpiewających ten właśnie psalm. Wiem, że nietrudno tu o sceptyczny argument: J.D. obejrzał nagranie księdza intonującego werset biblijny, a następnie wysłał e-mail do zakonnika, którego współbracia zaczęli śpiewać ten sam werset. Ale cytując postać graną przez Samuela L. Jacksona w Pulp Fiction, można rzec: „Źle rozumujesz. Bóg może zatrzymać kule, zmienić Colę w Pepsi, znaleźć moje … kluczyki. Ale nie o to chodzi. Nieważne, czy to był cud spełniający wymogi cudu. Ważne jest to, że Bóg wmieszał się w nasze sprawy”.
Owszem, były takie chwile w ciągu ostatnich kilku lat, kiedy czułem działanie Boga. Nie mogę jednak powiedzieć, że którakolwiek z nich sprawiła, że wstałem i powiedziałem: „Czas się nawrócić”. Ta decyzja dojrzewała stopniowo. Doszedłem do wniosku, że Bunia zaakceptowałaby katolicką teologię, mimo że czułaby się z nią nieswojo z powodu kulturowych naleciałości. Były więc słowa św. Augustyna i Girarda. Był przykład mojego wujka Dana, który wykazywał się chrześcijańską cnotą bardziej niż jakakolwiek inna znana mi osoba. Byli też dobrzy przyjaciele, którzy pokazali mi, że nie muszę odrzucać rozumu, żeby zbliżyć się do ołtarza. Wszystko to sprawiło, że ostatecznie uwierzyłem w nauki Kościoła Katolickiego, choć działo się to powoli i nierównomiernie.
Niektóre rzeczy stanowiły dla mnie wyzwanie nawet już po podjęciu decyzji o zmianie wyznania. Kryzys związany z molestowaniem seksualnym sprawił, że zacząłem się zastanawiać, czy dołączenie do Kościoła nie oznaczałoby poddania mojego dziecka instytucji, która bardziej dba o własną reputację niż o ochronę swoich członków. Przepracowanie tych uczuć opóźniło moje nawrócenie co najmniej o kilka miesięcy. Obawiałem się też, że będzie to niesprawiedliwe wobec mojej żony: nie wyszła za mąż za katolika, więc czułem się, jakbym pozbawiał ją wyboru. Ale od początku wspierała moją decyzję i absolutnie nie była odpowiedzialna za to opóźnienie.
Zostałem przyjęty do Kościoła Katolickiego w piękny dzień w połowie sierpnia, podczas prywatnej ceremonii, przeprowadzonej niedaleko mojego domu. Tego dnia obudziłem się, czując pewien niepokój. Martwiłem się, że popełniam duży błąd. Jednak przy wszystkich wątpliwościach co do tego, jak zareagowałaby Bunia, to jedno z jej ulubionych powiedzonek dźwięczało mi w uszach tego ranka: „Albo s…j , albo złaź z klozetu”.
Zostałem ochrzczony i przyjąłem pierwszą komunię. Było to piękne przeżycie, choć muszę przyznać, że wciąż czułem się nieswojo wśród obrzędów, które niczym nie przypominały moich wczesnodziecięcych doświadczeń z Kościołem. W wydarzeniu towarzyszyła mi większość rodziny. Mój dwuletni syn zjadł podczas ceremonii mnóstwo krakersów (jedną z moich ulubionych cech Kościoła jest zachęcanie do przyprowadzania dzieci na nabożeństwa). Na koniec bracia dominikanie ugościli moich przyjaciół i rodzinę kawą i pączkami.
Staram się zachować pokorę wobec tego, jak mało wciąż wiem i jak wiele brakuje mi do bycia prawdziwym chrześcijaninem. Najbardziej lubię prowadzić rozmowy na temat różnych idei; zawsze mniej interesowały mnie tematy, o których nie można poczytać lub podyskutować. Ale Kościół to nie tylko idee i św. Augustyn, którego wybrałem na swojego patrona. Chodzi w nim także o serce i wspólnotę wierzących. Chodzi o uczestnictwo we Mszy św. i przyjmowanie sakramentów, nawet jeśli jest to trudne lub wprawia nas w zakłopotanie. Chodzi o tak wiele rzeczy, o których jeszcze niewiele wiem, a które mam coraz głębiej odkrywać.
Moja żona powiedziała, że nawrócenie się na katolicyzm, a zwłaszcza związane z tym nauki i rozmyślania dobrze mi zrobiły. Dziś widzę, że miała rację, przynajmniej w pewnym kosmicznym sensie. Zdałem sobie sprawę, że część mojej duszy – najlepsza część – kierowała się wskazaniami religii katolickiej. Była to ta część, która domagała się, bym okazywał synowi cierpliwość, i sprawiała, że czułem się okropnie, gdy mi się to nie udawało. Żądała, abym panował nad swoją impulsywnością w relacjach z innymi ludźmi, a zwłaszcza moją rodziną. Żądała, bym bardziej dbał o to, jak jestem postrzegany jako mąż i ojciec, niż o to, ile zarabiam. Wymagało to ode mnie poświęcenia prestiżu zawodowego dla dobra rodziny. Wymagało to również porzucenia urazy i wybaczenia tym, którzy mnie skrzywdzili. Jak mówi św. Paweł w Liście do Filipian: „W końcu, bracia, wszystko, co jest prawdziwe, co godne, co sprawiedliwe, co czyste, co miłe, co zasługuje na uznanie: jeśli jest jakąś cnotą i czynem chwalebnym – to miejcie na myśli!” (Flp 4,8). To katolicka część mojego serca i umysłu domagała się, abym myślał o rzeczach, które rzeczywiście miały znaczenie. Pragnąc, by ta część mnie rozwijała się i kwitła, musiałem zrobić coś więcej, niż tylko od czasu do czasu przeczytać książkę teologiczną lub zastanowić się nad własnymi słabościami. Musiałem więcej się modlić, uczestniczyć w sakramentalnym życiu Kościoła, spowiadać się i publicznie pokutować, bez względu na to, jak bardzo było to krępujące. Potrzebowałem też łaski. Innymi słowy, musiałem nie tylko myśleć o religii, ale naprawdę stać się katolikiem.
J.D Vance
Tekst pierwotnie ukazał się na łamach „The Lamp”. Przedruk za zgodą redakcji.
Źródło: https://wszystkoconajwazniejsze.pl/j-d-vance-wiara/