Klerykalizm, wyniesienie ludzi władzy (nawet jeśli określa się ona służbą) religijnej ponad innych, pozostaje pokusą ponadczasową. Nie jest właściwa ani tylko judaizmowi z czasów Jezusa, ani tylko katolicyzmowi czasów obecnych, jest cechą ludzką, że gdy otrzymuje się władzę, to się jej nadużywa, a gdy jest się przekonanym, że mam się władzę pochodzącą od Boga, to nadużywa się jej w stopniu jeszcze większym, dorabiając do tego wygodną sakralną ideologię.
O tym jest dzisiejsza, niedzielna Ewangelia. Jezus nie tyle i nie przede wszystkim potępia uczonych w Piśmie i faryzeuszy, ile ostrzega uczniów przed powtórzeniem ich drogi. „A wy nie pozwalajcie nazywać się Rabbi, albowiem jeden jest wasz Nauczyciel, a wy wszyscy jesteście braćmi. Nikogo też na ziemi nie nazywajcie waszym ojcem; jeden bowiem jest Ojciec wasz, Ten w niebie. Nie chciejcie również, żeby was nazywano mistrzami, bo jeden jest tylko wasz Mistrz, Chrystus. Największy z was niech będzie waszym sługą. Kto się wywyższa, będzie poniżony, a kto się poniża, będzie wywyższony” - mówi.
Wcześniejsze słowa także mogą być czytane zupełnie współcześnie. „Rozszerzają swoje filakterie i wydłużają frędzle u płaszczów. Lubią zaszczytne miejsca na ucztach i pierwsze krzesła w synagogach. Chcą, by ich pozdrawiano na rynkach i żeby ludzie nazywali ich Rabbi” - mówi Jezus.
I żeby nie było wątpliwości tu wcale nie chodzi o osądzenie kogokolwiek, a o uświadomienie sobie jaka jest rzeczywiście ewangeliczna norma relacji między chrześcijanami, jaka jest rzeczywiście ewangeliczna zasada wspólnoty, w której nie ma równych i równiejszych, w której kapłaństwo jest rzeczywiście służbą, a nie władzą i wyniesieniem. Jeśli ktoś rozpoczął walkę z herezją klerykalizmu, to nie jest to Franciszek, ale Jezus Chrystus, a my dzisiaj w kościołach będziemy to wielkie przypomnienie, tę złotą regułę relacji między duchownymi a świeckimi czytać.
T.Terlikowski
Nie pozwoliliśmy sobie wzrastać. I przestaliśmy to robić. Zadowoleni z tego, jak jesteśmy widziani. Pewni tego, że już wiemy. Przeświadczeni, że wystarczy znać teorię.
Mówią, ale sami nie czynią” (Mt 23,3). Niestety, coraz więcej twarzy widzę pod tym szyldem. Grono się poszerza. Ci wszyscy specjaliści od teorii. Deklamatorzy wielkich słów. Fantaści od miejsc, w których nigdy nie byli, nigdy nie będą i nikogo tam nie zaprowadzą. Genialni posiadacze wszechwiedzy w każdej dziedzinie. Retorzy z przeznaczenia. Dalej mówią, choć ich słowa już dawno się rozwiodły z tym, czym oni żyją. I trudno wskazać granice tej schizofrenii. Mamy takich i w polityce, i przed kamerami, w biurach, w domach i na ambonach (wcale nie myśliwskich). I w lustrze też. Zaskakujące to i smutne jednocześnie. Rośnie w nas faryzeusz. I to nie od dziś - ten problem istnieje od dawna.
Pytam tylko, skąd się bierze. Skąd ten profesorski ton, ten pobłażliwy uśmiech, ta autokratyczna pewność swoich tez. Skąd w nas tyle nauczyciela, eksperta, specjalisty, znawcy, fachowca, sędziego, wyroczni? Może stąd, że nigdy nie pozwoliliśmy sobie na znalezienie się w sytuacji przeciwnej: na bycie uczniami, braćmi, partnerami, a - przede wszystkim - czyimiś dziećmi. Nigdy nie pozwoliliśmy, by ktoś nas poprowadził, nauczył, otoczył troską. Nie pozwoliliśmy sobie wzrastać. I przestaliśmy to robić. Zadowoleni z tego, jak jesteśmy widziani. Pewni tego, że już wiemy. Przeświadczeni, że wystarczy znać teorię.
„Nie chciejcie, żeby was nazywano mistrzami, bo jeden jest tylko wasz Mistrz, Chrystus” (Mt 23,10). Dopóki ktoś nie znajdzie prawdziwego Mistrza, Nauczyciela lub Ojca, będzie szukał go w sobie. A to słaby kierunek.
Ksiądz dr Piotr Bartoszek jest dyrektorem ITF im. Edyty Stein w Zielonej Górze